W pewnym sensie

21665_3992118960420_1330149453_nLSD to harmonia i skomplikowane wzory, szałwia to rozpad i chaos w głowie. Obie substancje pozwalają na dostrzeżenie fraktalnej budowy świata. LSD to niebo, szałwia to piekło. Wieczność dotyczy subiektywnego odczuwania czasu w chwili umierania – sekundy zdają się wiecznością. W momencie śmierci otrzymujemy potężny strzał z DMT. Piekło to bad trip, niebo to „dobra podróż”.  W zasadzie tyle z eschatologii. Nie ma żadnego bzdurnego życia po śmierci. Zresztą życie to tylko odmiana śmierci, a martwa materia to proces tak skomplikowany, że można go uznać za dorównujący życiu. W pewnym sensie atomy czują 🙂 Po zakończeniu procesu umierania następuje rozpadnięcie się na cząstki i dalsza podróż tych cząstek we fraktalnym schodzeniu w dół. Możliwe że z kawałków z których się składaliśmy, po bardzo długim okresie czasu, ułożymy się w kolejną żywą istotę. Będzie to w pewnym sensie wędrówka duszy. Niby  to odmienne od klasycznej metempsychozy (wędrówki dusz), ale gdy porzucimy dualizm i magiczne koncepcje duszy nałożonej na materię, to takie ujęcie sprawy jest prawidłowe. Aby móc to sobie w pełni wyobrazić należałoby odczuwać siebie i świat takim jaki jest. O tym jaki jest uczą nas z jednej strony doświadczenia narkotyczne i medytacje, z drugiej strony współczesna fizyka. Jako że niespecjalnie różnimy się od martwej materii, to nawet po dezintegracji „będziemy sobą”. Cząstki z których się składamy nadal będą trwały, dzieliły się i rozpadały na mniejsze. Tak w nieskończoność. Możliwe, że w ostatnim odruchu naszego zwartego myślenia, poczujemy coś na kształt szczęścia, lub przynajmniej ulgi, że oto układy odpowiedzialne za cierpienie uległy rozpadowi. No chyba że one rozpadną się po układach odpowiedzialnych za odczuwanie ulgi. Ah, ciekawy jest ten moment śmierci i czuję że muszę się jakoś nań przygotować.

Filmik przerywnik:

Z drugiej strony koncepcja wielowymiarowej rozedrganej fali z końcówki poprzedniego tekstu, dopuszczałaby istnienie odmiennej substancji, która nie ulega rozpadowi wraz z naszym ciałem.  Po śmierci ciała, czyli wygaśnięciu fal o pewnej częstotliwości, pozostałe nadal falują jako dusza. Odpływa ona sobie gdzieś i być może poszukuje kolejnego zaczepienia z falą „materialną”. Zawsze byłem święcie przekonany, że reguły tego świata muszą się stosować zawsze i wszędzie, więc taki hipotetyczny avatar borykałby się z podobnymi co my problemami – od bólu astralnego zęba począwszy, a na śmiertelności skończywszy. Niby koncepcja wiecznego bytu narzuca się sama niemal każdej jednostce ludzkiej, ale płaskość ziemi też była oczywistością. Zawsze odrzucałem koncepcję duszy jako niezgodnej z brzytwą Ockhama. Sam jej model komunikacji z ciałem nastręcza wiele paradoksów, a łączenie jej z wolną wolą to już w ogóle pełna magia (albo zaniechanie stawiania pytań). Decydowanie bez układu decyzyjnego jest niewyobrażalnym zabiegiem. Cóż dałoby nam przeżycie śmierci i podróż do odmiennego świata jako my? Przecież my to właśnie ten świat. Nasze pragnienia, urazy, wartości, tożsamości, są związane z tym światem. Szałwiowa podróż przy której zapominasz o tym wszystkim lub oczyszczanie umysłu w medytacji są uśmiercaniem się po to, by powrócić do siebie z powrotem. Wraca się m.in. po to by opowiedzieć co się odkryło. W zmęczonym codziennymi troskami umyśle, rodzi się chęć „ucieczki do przodu”, w nadziei że rozkładowi ulegnie tylko przeklęta rzeczywistość, samo zaś ego pozostanie nienaruszone i w błogości tarzać się będzie w boskim błogostanie. Problem nieba świetnie ukazano w filmie „Sens życia wg Monty Pythona”. Pythonowskie niebo to ciągły, próżny, pusty festiwal przyjemności (nawet przyjemność filozoficzna jest w pewnym sensie pusta). W trakcie narkotycznego upojenia można doświadczyć bezwzględnego piękna (lsd), błogości (heroina/nie brałem), choasu (szałwia), potęgi (kokaina/nie brałem) czy śmieszności (thc;); ale to wzmocnienie jednej fali kosztem innych. Jako całość jesteśmy interferencją wielu fal. Ciężko mi ocenić czy pozbycie się części z nich i skupienie się na jednej jest lepsze niż nasza dorosła wielowątkowość. A propos dorosłości – chodzę sobie po sklepie i obserwuję jak dziecko w wózku płacze. Przypominam sobie fazę po szałwii i zastanawiam jaką to dziecko musi mieć teraz w głowie sieczkę. Z drugiej strony osoby szalone też muszą niezłych potworności lub cudowności doświadczać. W pewnym sensie szaleństwo jest boskim stanem.

PS: Podobno ludzie dzielą się na depresyjnych i pozytywnych. Ja z pewnością jestem depresyjny. Może dlatego kwas był nie dla mnie i mimo że faza była gruba, a filozoficznych rozkmin sporo, to przełom przyniosła dopiero piekielna szałwia? A może to ten cholernie mocny ekstrakt i fakt że ogólnie od salvinorum silniejsze chyba tylko DMT. A może dodanie do tego pracy w Anglii? A może przełomu nie było i niedługo (np. po powrocie) wszystko wróci do normy? Chociaż przeświadczenie o odkryciu prawdy o rzeczywistości mnie nie opuszcza. Chociaż nie jest to prawda pozytywna to samo jej odkrycie przynosi niebywałe ukojenie (nie jest też negatywna, jest tak abstrakcyjna i spoza tego świata, że wynosi percepcję ponad stare systemy ocen).

Ten wpis został opublikowany w kategorii Filozofia i oznaczony tagami , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Jedna odpowiedź na „W pewnym sensie

Dodaj komentarz